Ech, czas nieźle przyspieszył, zbliżały się diamentowe urodziny. Nie jestem fanem podniosłych uroczystości ale miałem świadomość, że rodzinka (dość liczna) będzie chciała/musiała (do wyboru) cmoknąć jubilata w czółko. Z tą myślą zacząłem się powoli oswajać. Cóż, będzie trzeba to przeżyć. Wyciągnę akordeon i zagram , ku ucieszesz wnuków i znudzonych gości sto lat, sto lat dla samego siebie.
Z tyłu głowy tliła się ochota na jakiś przewrotny pomysł.
I przyszedł ten moment. Dzień w pracy, powrót do domu i panika w żołądku . Zapomniałem, żonka dzisiaj wyjechała! Obiad, obiad gdzie on jest? Nie było. W odwodzie została pierogarnia osiedlowa. Idę, zamawiam ruskie i widzę, że przy stoliku posiłkuje się E. - znajomy, z którym nie rozmawiałem kilka ładnych lat Dosiadam się. On już w trakcie posiłku a mnie ssie. Wreszcie pojawiły się ruskie. Pierwszy głód zaspokojony. zaczynamy pogawędkę. No, jak mnie nie rozjaśni! Tak, to jest to! E. mimo przeżytej choroby zasmakował w pielgrzymowaniu do św. Jakuba. Przeszedł kilka razy camino różnymi trasami. Od słowa do słowa pada deklaracja, że pomoże mi się zorganizować. Będę mógł wyruszyć jakubowym szlakiem do Santiago de Compostella! Biorę od E. numer telefonu i wracam do domu. Hura! To będzie moja jubileuszowa pielgrzymka! Usiadłem w fotelu, czekam na powrót żony i marzę. Ale zaraz,zaraz. Przecież sam nie pójdę, zawsze na wyprawy wyruszamy wspólnie. Takie stare dobre małżeństwo.
Żona obecnie nie może dźwigać, mój kręgosłup też ma niebanalną przeszłość a tu trzeba przecież nosić cały dobytek na plecach (według znawców ciężar plecaka max. 10% swojej wagi). Żona szczuplutka ale ja? Przecież nie udźwignę swojej dzisięciny przez setki kilometrów wędrówki. Rozpacz. Żona wraca. Z nutą nadziei relacjonuję nowiny, może podniesie mnie na duchu? Trzeźwy umysł małżonki potwierdza moje obawy - nie ma szans. Za późno mój kochany na takie ekspedycje! Możemy pojechać na pielgrzymkę autokarową. Też mi coś. Urodziny w autobusie.
Dni mijają, początek maja. Moje urodziny tuż, tuż. Jadę w majowe wolne dni odwiedzić stare miejsca i nagle na płocie widzę znak muszli. Boże, to przecież szlak św. Jakuba! Iskra w sercu się tli. A może jednak się uda? Wracając samochodem do domu odbieram telefon. Dzwoni syn - fizjoterapeuta. Tato, mam na stole pacjenta. Mówi, że jadą z grupą na rowerach szlakiem św. Jakuba. Wypadł im z ekipy jeden kolega i poszukują chętnego na wyjazd. Masz trzy dni na przygotowanie. Tak, tak oczywiście jadę. Nic mnie już teraz nie powstrzma!. Szybki telefo do żony. Akceptacja. Telefon do szefa o urlop. Akceptacja. Jadę! Kontak z organizatorami - lecimy samolotem (wraz z rowerami) z Berlina do Santander w Hiszpanii i stamtąd rowerami do Santiago de Compostella (trasa Camino del Norte - całkowita długość szlaku 823km; ze względu logistykę (loty samolotem do Santander) i na ogrniczenie czasowe pielgrzymki nasza część szlaku liczy ok. 550km).
Muszę nadmienić, że przed pielgrzymką dwa lata jeździłem dość intensywnie na rowerze dookoła Bolesławca (ok. 120 km tygodniowo). Chciałem podreperować zdrowie i kondycję. Ze względu na dolegliwości jeżdziłem na tzw. puls. Miałem ograniczoną max. wartość tętna i nie mogłem jej przekraczać. Przy swojej niemałej wadze jazda po równym terenie nie sprawiała mi już kłopotów. Górki stanowiły jednak dość duże wyzwanie.
Przygotowania.
Wstępne informacje:
1. Czas pielgrzymki - 10dni (dwa dni na przeloty, pozostaje 8 dni rowerowania)
2. Bagaż - rower musi być spakowany w karton (dopuszczalna waga-30 kg), ładujemy do niego również wszystkie możliwe rzeczy . Na pokład samolotu wchodzimy tylko z bagażem podręcznym.
3. Spanie w albergach (schroniskach dla pielgrzymów); zamówiony tylko pierwszy nocleg - przylatujemy na miejsce wieczorem; pozostałe noclegi - gdzie Bóg da.
4. Posiłki - perspektywa wożenia wszystkiego w sakwach rowerowych studzi wszelkie zapędy. Nie biorę nic z kraju.
5. Szlak - Camino del Norte nazywany bywa również Camino de la Costa lub Ruta de la Costa. Wiedzie wzdłuż północnego wybrzeża Hiszpanii nad Oceanem Atlantyckim przez cztery prowincje: Kraj Basków, Kantabrię, Asturię i Galicję. Jest szlakiem bardziej wymagającym od innych szlaków jakubowych w Hiszpanii ze względu na górzyste ukształtowanie terenu. Trudy wędrówki rekompensują jednak piękne widoki z jednej strony na wody Zatoki Biskajskiej, a z drugiej na Góry Kantabryjskiej
Sprzęt i logistyka
1.Rower - zaprzyjaźniony serwis (jeszcze raz wiellkie dzięki dla p. Tadeusza Apanasewicza) - przegląd mojego rumaka; zaopatrzenie w niezbędne cześci zapasowe; zakup opon, sakw, bagażnika, dodatkowych bidonów, linka do spięcia wszytkich rowerów
2.Odżywki - składamy się wpólnie na batony energetyczne, elektrolity. Dodatkowo biorę kilka gorzkich czekolad (jak później się okazało były zbawienne w trudny chwilach)
3.Kosmetyki, środki higieny, lekarstwa, plastry, bandaże - minimalne opakowania (waga!)
4.Odzież - musi być na każdą pogodę, szybkoschnąca i najlepiej nic nie ważąca :)
4. Szybki rekonesans trasy - odpadają mapy i przewodniki, pozostają aplikacje w smartfonie (bardzo przyjazna i pomocna okazała się apka niemiecka Buen Camino - polecam)
5. Pakowanie - wykorzystaliśmy kartony pochodzące ze sklepu rowerowego. Wspólne rozkrecanie rowerów (polecam cyknąć fotki z ustawieniem siodła, kierownicy etc.), pakowanie pojazdów do pudeł i dodatkowo upychamy wszystko, co możliwe z rzeczy osobistych. Teraz gwóźdź programu - ważenie. No i się zaczęło. 30 kg, to jednak nie jest dużo. Karton + rower (miałem zwykły krosowy) to już 18-20 kg. Bilansowanie wszystkich kartonów i alokacja ciuchów między nimi. Kask miałem u siebie, buty kolegi, kurtki jeszcze kogoś innego, ale się udało! Gotowi do wyjazdu.
Pielgrzymka
Dzień pierwszy
Rano pakujemy bagaże do busa, bierzemy udział w Mszy Św. i ruszamy do Berlina. Lotnisko Schoenefeld - błyskawiczny wypakunek kartonów. Odprawa (kartony mają odpowiednią wagę - uff!). Lecimy do Santander- stolicy prowincji Kantabria. Na hiszpańskim lotnisku pośpiech. Musimy rozpakować kartony, złożyć rowery, zapakować rzeczy do sakw i zdążyć na naocleg. Gospodarz schroniska przywitał nas chłodno (późna pora, pielgrzymi już śpią), ale później się udobruchał, wskazał dobrą kanjpkę, gdzie mogliśmy zjeść kolację przed jutrzejszym startem. Nazajutrz okazało się, że przyjmujący nas niemłody już Hiszpan jest również zapaleńcem kolarstwa. Pielgrzymuje rowerowo po świecie i wybiera się wkrótce do Ziemi Świętej.
Dzień drugi I etap
Santander - San Vicente de la Barquera (71 km, przewyższenie 1122m)
No i się zaczęło. Dopiero teraz zobaczyłem na co się porwałem (chyba nie tylko ja). Pierwsze kilometry - zimno, słoneczko coraz wyżej - zaczyna być bardzo ciepło. Szybkie korekty w stroju, łyk napoju z bidonu (przed wyjazdem dostałem wskazówki, że mam dużo pić; zwiększony wysiłek + temperatura - łatwo o odwodnienie, a moje serducho nie jest już najmłodsze). Jazda z sakwami też wymaga wprawy. Inny balans roweru. Trzeba się przywyczaić. Tak się układało, że każdego dnia trasa witała nas ostrymi wzniesieniami. Serce kołatało niemiłosiernie. Musiało przywyknąć do nowych wyzwań. Cały czas mmonitorowałem tętno i starałem się nie przkraczać mojego progu. Oprócz morderczych podjazdów wyzwaniem były dla mnie również wielokilometrowe zjazdy. Byłem prawie najstarszy w ekipie i szaleńcze gonitwy w dół nie były moim żywiołem. Przyrzekłem żonie, że nie będę przesadzał i z tą myślą wykorzystywałem hamulce, by nie przekraczać 40km/h. Z rozmów wiem, że niektórzy folgowali sobie do 70 km/h. Brrr... To nie dla mnie. Miłym akcentem tego dnia był pobyt w maleńkim kościółku pw św. Piotra położonym na wzgórzu nieopodal miasteczka Orena. Przywitał nas tam sympatyczny młody człowiek - Ginter (ojciec był Niemcem, a matka Hiszpanką). Nasz współpielgrzym kapłan odprawił dla nas Mszę św. Po niej zostaliśmy zaproszeni przez Gintera do zwiedzenia niedostępnej dla publiczności starej wieży z dzwonnicą (prowadziły na nią drewniane schody z XIII wieku; było trochę niepokokoju ale po wejściu na wieżę widok z niej zrekompensował ryzyko upadku z wysłużonych schodów). Ginter ofiarował każdemy z nas ręcznie zdobioną przez siebie muszlę - znak pielgrzymów Jakubowych, na której umiścił nasze imiona. Odtąd zawisła ona na mojej piersi i dojechała ze mną do Santiago. Teraz jest powieszona przy moim biurku i przypomina mi miejsce i dobrego człowieka, który służył pomocą i radością pielgrzymom.
Tego dnia z zamierzonych 100-120 km udało nam się przekroczyć 70km. O połowę młodsi ode mnie też mieli dość. Wieczorem znaleźliśmy nocleg w prywatnym mieszkaniu (taka mini alberga, byli tam również inni pielgrzymi) w malowniczym miasteczku nad brzegiem oceanu. Kolacja (frutti di mare), wspólny różaniec na nabrzeżu i spanie.
Dzień trzeci II etap
San Vicente de la Barquera - Colugna (89 km, przewyższenia 1064m)
Pobudka (leżąc poruszam kończynami - jest OK, brak zakwasów). Poranna toaleta i katastrofa. Pojemnik z lekarstwami, które zażywam wypada kosmetyczki do umywalki. Panika w oczach, widzę, jak wszystkie tabletki się rozpuszczają! Do południa wiozłem pojemnik na wierzchu. Dzięki słonecznej pogodzie zawartość wyschła, lecz niestety wszystko się zbryliło i musiałem rano oraz wieczorem bawić się w aptekarza przy odmierzaniu porcji leków. Trasa tego dnia była równie ciężka, jak wczorajsza. Na powitanie ściana przed oczami (poddałem się i kilkaset metrów prowadziłem rower). Nagrodą na szczycie był widok ośnieżonych gór. Pierwszy raz jechaliśmy również wzdłuż oceanicznych wód Zatoki Biskajskiej. Bajkowe widoki. Miały jednak swoją cenę. Droga wiła się znad poziomu oceanu na skaliste wzniesienia i z powrotem w dół. Muszę przyznać, że w pewnym momencie pielgrzymki uświadomiłem sobie, że wolę jechać pod górę (jeśli nie jest zbyt stromy podjazd). Człowiek wpada w odpowiedni rytm pedałowania, serce się uspokaja i droga, choć ciężka, staje się przewidywalna. Każdy zjazd natomiast oprócz ryzyka upadku (zmęczone nogi, nadgarstki, niestabilne sakwy) niósł w niedalekiej perspektywie widmo nowego ciężkiego wzniesienia. Ta myśl nie pozwalała cieczyć się w pełni chwilową ulgą w czasie zjazdu. To uczucie pozostało do dnia dzisiejszego
Tego dnia zaznaliśmy również kaprysów oceanicznego klimatu. Od połowy drogi towarzyszył nam deszcz. Temperatura się obniżyła. Stroje, buty, mimo protekcji, nie poradziły sobie z wodą. Jechaliśmy zziębnięci w poszukiwaniu schronienia na noc. Aplikacje wskazywały najbliższe albergi w dość znacznej odległości. W strugach deszczu zatrzymaliśmy się w małym miasteczku, w pobliżu kościoła. Kapłan, który nam towarzyszył postanowił, że jeśli będzie można, to odprawi w nim mszę świętą (w skrytości ducha liczyliśmy na pomoc opatrzności w znalezieniu noclegu).
Wprowadziliśmy nasze rowery do przedsionka. Pierwszy raz w życiu przebierałem się w kościele (na szczęcię sakwy poradziły sobie z deszczem i mieliśmy suchą odzież - co za ulga! Nareszcie trochę cieplej). Po mszy miejscowy proboszcz zaoferował pomoc. Wsiadł w samochód (wraz z kościelnym) i w ulewie poprowadził nas do miejscowej albergi (znowu byliśmy przemoknięci:(). Na miejscu okazało się, że schronisko jest jeszcze nieczynne (byliśmy przed sezonem); nie ma światła, wody, ogrzewania. Proboszcz utwierdził się w przekonaniu, że pomógł pielgrzymom i odjechał. Zapanowała cisza. Pojawiła się myśl: Boże, chyba chcesz nas jeszcze bardziej doświadczyć! I stał się nasz mały pielgrzymkowy cud. Kościelny, który towarzyszył proboszczowi wrócił do nas i powiedział, że zaprasza nas do mieszkania, które wynajmuje ale w tej chwili stoi wolne. Włączył ogrzewanie, udostępnił pralkę automatyczną, proszek. Przytachał również telewizor (nie miał kochany świadomości, że z utęsknienim czekamy nie na program telewizyjny ale na spoczynek:). Wypraliśmy odzież, wysuszyliśmy wszytko i następnego dnia wyspani, ogrzani pożegnaliśmy wdzięczni naszego dobroczyńcę.
Dzień czwarty III etap
Colugna - Aviles (73 km, przewyższenia 903m)
Etap ciężki z dwóch wzlędów. Narastające zmęczenie fizyczne, trasa z bardzo długimi wielokilometrowymi podjazdami. Dzielimy się na mniejsze grupy. Jedziemy różnym tempem. Umawiamy się na nocleg w Aviles. Przejeżdżamy przez miasto Gijon ( piękny stary kompleks uniwersytecki z imponującą katedrą). Wieczorem w Aviles uczestniczymy we mszy św koncelebrowanej przez naszego kapłana-kolarza. Atrakcją tego dnia jest nocleg w alberdze z 50 osobową salą. Jest to schronisko miejskie. Z paszportem pielgrzyma opłata jest symboliczna. W alberdze światło gaszone jest o 22:00. Trzeba szybko się wykąpać, przebrać, ułożyć w łóżku (piętrowym) i zasnąć. Zgodnie z niepisaną zasadą, kto nie zaśnie pierwszy, ten będie wysłuchiwał chrapania zmęczonych pielgrzymów całą noc. Jako, że z racji wieku, potrafię urządzić w nocy niezłe "Conccerto grosso" koledzy z ekipy uciekają jak najdalej od mojego łoża. Niech cierpią inni:). Piechurzy wstają na kolejny etap o 3-4 nad ranem, więc jak ktoś ma płytki sen, to w tak licznym towarzystwie nie wypocznie dobrze. Mi to na szczęcie nie przeszkadzało. Uwaga techniczna: we wszystkich albergach które odwiedziliśmy były jednorazowe poszwy i przecieradła (1 euro). Nie było konieczności korzystania ze specyfików odstraszjących insekty (naczytałem się o tym przed wyprawą, ale to chyba już pieśń przeszłości. Naprawdę z higieną jest dobrze)
Kilka uwag:
1. Z perspektywy całej pielgrzymki wydaje mi się, że Jakubowy szlak najlepiej przemierzyć samodzielnie. Towarzystwo innych osób zwiększa oczywiście poczucie bezpieczeństwa, ale Hiszpanie są w większości przyjaźni pielgrzymom, przywyczajeni do ich obecności i widzę w nich również źródło dochodów. Nie spotkałem się w czasie wyprawya z agresją.
2. Specyfika wspólnej jazdy rowerem związana jest z poziomem kondycji fizycznej, wytrzymałości, wieku uczestników. Zróżnicowanie tych elementów wśród pielgrzymów prowadzi do konieczności ciągłego czuwania nad zwartością grupy. Wprowadza niepotrzebny element stresu związanego z koniecznością dostosowania tempa jazdy do pozostałych kolegów.
3. Samotna jazda uwalnia od tych rozterek. Pozwala skupić się głównym celu wyprawy (modlitwie, przemyśleniem intencji z którymi się podąża, spojrzeniem na swoje dotychczasowe życie)
Muszę przyznać, że tak, jak w życiu codziennym, najwięcej modliłem się pokonując wzniesienia. Gdy pedałujesz pod górę jazda jest wolniejsza. Można spokojniej modlić się, odmawiać różaniec (moje ulubione paciorki różańca, to kolejne palce przyciskane mocniej do kierownicy:). Jazda z góry zmusza do większego skupienia się na drodze, błyskawicznej reakcji na przeszkody. Modlitwa sprowadza się ewentualnie do okrzyku: Boże, ratuj, bo nie wyrobię! Pisz, wymaluj życie codzienne!
4. Jazda rowerem po hiszpańskich drogach. Mam nadzieję, że wzrastająca liczba kierowców-rowerzystów w naszym kraju pozwoli osiągnąć nam poziom kultury hiszpańskich kierowców.
Rowerzysta traktowany jest, jak "święta krowa". Ciężki podjazd, podwójna ciągła jedziesz ostatkiem sił ale wszystkie samochody jadą posłusznie za rowerzystą. Nikt nie trąbi, nie wyprzedza. Jak widzisz więcej drogi przed sobą dajesz im znak ręką, że mogą cię wyprzedzać. Robią to pomału, z zachowaniem należytej odległości. Nawet młodzieńcy w BMW :)
Dzień piąty IV etap
Aviles - Vistalegre (81 km, przewyższenia 1295m)
Jeden z piękniejszych widokowo odcinków wyprawy. Jazda wzdłuż wybrzeża. Słońce, ocean po prawej stronie, ośnieżone szczyty po lewej i żeby nie było tak pięknie kilkadziesiąt ostrych podjazdów. Jak w każdym przypadku - trening czyni mistrza. Po kliku dniach organizm przyzwyczaja się do zwiększonego wysiłku, technika podjazdów ulega poprawie; wskazania mojego pulsometru wyglądają coraz lepiej. Potrafię unikać gwałtownych skoków tętna i nie doprowadzać go do granicy niebezpiecznej dla mojego organizmu. Jedziemy przez malownicze tereny, małe wioski. W jednej z nich napotykamy stary kościółek przy którym stoi maleńki ołtarz polowy. Tam celebrujemy mszę św. Spod alby kapłana widać buty rowerowe. Prawdziwa pielgrzymkowa msza. Jestesmy ministrantami, lektorami, kościelnymi. Z wiarą i nowymi siłami ruszamy do celu dzisiejszego dnia. A jest nim piękne miasteczko położone nad zatoką, z bulwarem pełnym kafejek i restauracji. W takich okolicznościach przyrody udje nam się znaleźć miejsce w restauracji, gdzie spożywamy kolację.
Posiłki to osobny rozdział naszej wyprawy. Ze statystyk, które gromadziłem wynika, że dziennie potrafiłem spalić 4000-5000kcal. Trzeba to było jakoś zbilansować. Były dni, gdy nasze śniadanie (np. jajecznica z kilkudziesięciu jajek) wymagało od szefa baru ściągnięcia rankiem kucharza do firmy. Hiszpańskie śniadanko, to kawka i rogalik :) Czasami pielgrzymi zostawiali trochę więcej kasy w restauracji, niż wypadałoby na pątniczym szlaku.
Inna sprawa, za którą kocham Hiszpanię, to przydrożne kafejki. Wioska w głuszy, kilka dusz ją zamieszkuje. Nie ma sklepu ale kawiarenka musi być. Od rana siedzą tam miescowi rolnicy, popijają esspreso i wyczytują gazety sportowe. Maniana! Dobra kawka 1 euro; żyć nie umierać.
Dzień szósty V etap
Vistalegre - Vilanova (83 km; przewyższenia 1074 m)
Etap, który przejechałem samotnie. Na początku pielgrzymki powziąłem zamiar, iż wysiłek każdego dnia poświęcę osobnej intencji. Z perspektywy dzisiejszej mogę stwierdzić, że doświadczyłem, iż skala mojego trudu pokrywała się z wagą spraw, z którymi jechałem. Były dni, które mimo wysiłku znosiłem dobrze. Pojawiały się jednak i takie, które przygniatały mnie swym ciężarem bardzo. Ten i kolejny do takich należały. Sytuacje tego dnia zmieniały się diametralnie. Piękna droga, swobodne tempo i nagla świadomość, że pomyliłem drogę. Powrót pod wiatr i strome wzniesienie - ciemność w oczach. Postój. Dalsza trasa urokliwa, ocean, przejazd przez piękne miejscowości, wiadukty. Gdy myslałem, że już po wszystkim nagle szlak prowadzi do lasu i jadę kilka kilometrów samotnie, żadnego pielgrzyma. Złe myśli przychodzą do głowy, jak mi się coś stanie w tym upale, to znikąd nie ma szans na pomoc. Szybka decyzja, zawracam. Wjeżdżam na asfalt i jadę spokojniejszy. Nie ma oznaczeń szlaku - muszli Jakuba. Zabłądziłem. Jechałem tak kilkadziesiąt kilometrów, była niedziela.Las i las. Nikogo na tym odcinku nie spotkałem. Zabrakło mi wody w bidonach. Przypomniałem sobie znany z przeszłości gorzki smak pragnienia. Ta pomylona droga doprowadziła mnie do miejsca, w którym na moją pomoc bardzo czekał jeden z kolegów z naszej ekipy. Nie ma w życiu przypadku.
Dzień siódmy VI etap
Vilanova - Roxica (87 km, przewyższenie 1357 m)
Kolejny dzień samotnej jazdy. Dzisiaj opuszczamy wybrzeże oceanu. Trzeba wdrapać się do wnętrza Hiszpani (Interior). Od początku wyprawy myślałem o tym dniu. Dwadzieścia kilometrów podjazdu, 600 m róznica wysokości. Dla zawodowca to nic, ale sześćdziesięciolatek ma się nad czym zastanawiać. Spaliśmy w dziwnym miejscu (zamknięty hotel; udostępniony tylko dla nas telefonicznie; nikt z obsługi się nie pokazał; hotel widmo). Po wspólnym śniadaniu wyruszam w pojedynkę na szlak. Jak codziennie na przywitanie dość długi podjazd i na szczycie wniesienia ukazuje się dzisiejszy "gwóźdź programu" - dwudziestokilometrowy podjazd. Łyk wody z bidonu, baton energetyczny i z Bogiem. Nie pamiętam ile dzisiątek różańca odmówiłem w drodze na szczyt. Modliłem się i jechałem. Na szczycie zadzwoniłem do najbliższych. Teraz już chyba uda się dojechać do celu! Wyzwaniem tego dnia było znalezienie miejsca noclegu, w którym umówiliśmy się z resztą ekipy. Po ciężkim podjeździe trzeba było przemierzyć jeszcze ponad 60 km. Szlak camino, oznaczony żółtą muszlą na niebieskim tle, rozdziela się czasami na pieszy i rowerowy. Nie zawsze wariant dla pieszych jest przejezdny rowerami. Szukając mety dzisiejszego etapu wiechałem pod koniec na ścieżkę pieszą. Odludna górzysta okolica, droga prowadząca po ogromnych granitowych głazach. Teren skalisto-piaszczysty nie jest przyjazny dla rowerzysty dociążonego sakwami. Zachodzące słońce, widok pielgrzymiego buta pozostawionego na poboczu (ktoś umieścił w nim kwiaty), sokól latający nad okolicą. To wszystko nie napawało nadzieją na szybkie znalezienie albergi. Telefon do domu z prośbą o modlitwę, tym razem w mojej intencji o pomyślne dotarcie do celu dzisiejszego etapu. Tuż przed zmrokiem dojeżdżam do celu. Nikogo z mojej ekipy jeszcze nie ma. Później okazało się, że nocowali kilkanaście kilometrów za mną.
Mój nocleg też zawisł na włosku. Alberga o wdzięcznej nazwie Roxica może pomieścić 9 osób. Jest już 8, ale pierwszeństwo mają piechurzy. Muszę czekać, czy nikt chętny się nie pojawi. Udało się. Nikt więcej nie zawitał. Tutaj mała techniczna dygresja. Nie znam hiszpańskiego i w momencie konieczności rozmowy korzystałem z translatora Googla. Gospodyni miała kilka informacji, której jej zdaniem, były bardzo istotne do przekazania. Wyciągnąłem telefon, odpalam translator i porażka - brak zasięgu. Nici z tłumaczenia. Kilka nerwowych chwil i w końcu okazało się, że nocuje tam również Niemka, która włada hiszpańskim. Dzięki niej mogłem porozumieć się z właścicielami albergi. Bardo miło wspominam pobyt w tym schronisku. Przy kolacji, później przy śniadaniu zaśiedliśmy wspólnie do posiłku. Było nas dziewięcioro - czworo Francuzów, dwoje Niemców, Angielka, Włoszka i ja. Gospodyni poczęstowała nas obfitym posiłkiem, z piwnicy przyniosła swoje wino i tak, jak przy wieży Babel wieloma językami rozmawialiśmy o naszych wrażeniach z pielgrzymowania. W trakcie rozmowy uświadomiłem sobie, że tylko dla mnie ta wyprawa ma charakter religijny. Kilkoro chciało oderwać się o codziennych obowiązków, inni określali się jako poszukujący Boga, jeszcze inni traktowali tę drogę jako okazję do zwiedzania Hiszpanii. Na wieść o tym, iż jutro planuję dotrzeć do Santiago de Compostela całe towarzystwo zareagowało niespodziewanie oklaskami. Było to bardzo miłe. Po posiłku wszyscy błyskawicznie zrobili toaletę i wkrótce zasnęliśmy.
Dzień ósmy VII etap
Roxica-Santiago de Compostela (71km, przewyższenie 810 m)
Po wspólnym śniadaniu pożegnaliśmy się wszyscy serdecznie. Oni z dobytkiem na plecach, ja z sakwami na rowerze ruszyliśm swoimi ścieżkami do celu. Specyfiką majowego Camino del Norte jest duża rozpiętość dzienna temperatury. O poranku kilka stopni (widoczna para przy oddychaniu), w okolicach południa ok.30 stopni. Nieodzowna jest zmiana stroju rowerowego.
Świadomość bliskości Santiago dodaje skrzydeł. Rowerowa modlitwa dodaje sił i kilometry mijają szybciej. Na 30 km przed końcem zatrzymuję się w przydrożnym sklepie aby kupić wodę i owoce. Starsza właścicielka dopytuje się skąd jadę. Gdy usłyszała, że mam już ponad pół tysiąca kilometrów w nogach wyniosła mi przed sklep krzesło, abym mógł wygodnie spożyć banany. Chyba mój widok wzbudził w niej litość :)
Aby nie było za łatwo przed samym celem pomyliłem drogę i za pokutę musiałem pokonać ostatnie duże wzniesienie. Na górze ujrzałem panoramę Santiago de Compostela i cel mojej pielgrzymki Katedrę Św. Jakuba. Zatrzymałem się tam na chwilę. Nieopodal był obelisk z wyrytą nazwą miasta a wokół niego leżały kamyki składane przez pielgrzymów - symbol trudu poniesionego w czasie drogi. Na rogatkach miasta przy tablicy z nazwą miejscowości spotkałem rowerzystów z Austrii. Uwieczniliśmy siebie nawzajem w tym miejscu na zdjęciach. Usiadłem tam na chwilę na trawie. Wysłałem fotkę do swoich bliskich i znajomych. Podzieliłem się swoim szczęściem. Nie ukrywam, że uroniłem łzę radości, że dane mi było szczęśliwie dojechać do Św. Jakuba.
Gdy stanąłem ze swoim rowerem na środku ogromnego placu przed katedrą uklęknąłem i w chwili modlitwy podziękowałem Opatrzności za dotychczasowe przeżyte lata, za moją kochaną Żonę, za wspaniałe dzieci i wnuki. Ogarnąłem intencje, w których jechałem, osoby ważne w moim życiu i tych, którzy wspierali mnie w mojej pielgrzymce.
Zrozumiałem w tym miejscu, że prawdziwa radość z przybycia do grobu Jakuba Wielkiego ogarnia tych, którzy włożyli w tę drogę swój wysiłek, trud, pot, czasami łzy oraz cichą osobistą modlitwę.
Tego dnia spotkaliśmy się całą ekipą na noclegu w Europejskim Centrum Pielgrzymowania im. Jana Pawła II na wzgórzu Monte do Gozo (Wzgórze Radości). Ze wzgórza rozpościera się widok na całe Santiago de Compostela. Katedrę - cel wędrówki wskazują posągi pielgrzymów.
Po wspólnej Mszy Świętej spożywamy kolację i zasłużony odpoczynek.
Dzień dziewiąty.
Po noclegu w polskiej alberdze Jana Pawła II (opiekowali się nami wolontariusze z Jawora) udaliśmy się wszyscy do katedry Św. Jakuba. Ze względu na remont nie odbywały się w tym czasie nabożeństwa. Istniała jednak możliwość podejścia do figury Św. Jakuba na ołtarzu głównym. Zgodnie z tradycją podszedłem do niej po kilku stopniach i objąłem ją wypowiadając krótką modlitwę dziękczynną. Pomodliliśmy się również przy grobie świętego. Mimo, że sezon pielgrzymkowy jeszcze się nie rozpoczął w katedrze i wokół niej było bardzo dużo ludzi. Pielgrzymów i wycieczkowiczów.
W Biurze Pielgrzyma Katedry w Santiago de Compostela, na podstawie pieczątek pozyskanych w trakcie pielgrzymki w paszporcie pielgrzyma (credencial), otrzymałem poświadczenie przejścia drogi Św. Jakuba - Compostela oraz dokument potwierdzający liczbę przebytych kilometrów podczas pielgrzymowania.Miłe pamiątki.
Osiągnąłem swój cel; przeżyłem czas swoich urodzin tak, jak nigdy wcześniej. Warto było! Bogu niech będą dzięki!
(rules)